Od poniedziałku jesteśmy na wakacjach na wsi we wschodniej Wielkopolsce i przez te ostatnie trzy dni chciałem odpocząć ale nie mogłem. Niby czytałem, ale gdzieś po pół godzinie czytania docierała do mnie brutalna i niepokojąca myśl, że nie powinienem czytać, że powinienem coś robić, choć nie do końca widziałem co. Jechaliśmy nad jezioro, ale nad wodą, ledwie się wykąpałem, miałem poczucie, że siedzenie na piachu jest bezsensowne i trzeba wracać i zająć się czymś ale nie wiedziałem nawet czym miałbym się zająć. Ledwie dojechaliśmy do domu znów brałem się za książkę, potem robiliśmy kolację i znów czułem jak ściga mnie coś wymagającego, nakłania mnie to coś żebym wziął się do porządnej pracy, żebym działał, żebym wreszcie zagrzebał się w zadaniach, które wypiszę sobie od myślników na kartce.
Całe szczęście przyszła burza. Najpierw pokazała się w formie Alertu RCB zapowiadającego opady wieczorem, ale gdzieś koło siedemnastej niebo nagle przyjęło ten piękny, zimny blady kolor, w którym widać tylko mknące kontury chmur, a zieleń w sadzie oblała się zimnym kolorem i znieruchomiała. Tak jakby przed uderzeniem wszystko zamarło. Potem głucho gdzieś na południu, od strony koryta Warty przetoczył się dudniący dźwięk od którego pomyślałem niczem jakiś dziad z bajki: „o diabły szykują kolejne beczki wódki dla człowieka” i zaraz potem się rozpadało. „Lujło” jak to się mówi w okolicy.
Potem sprawy potoczyły się szybko: na trasie na Konin zwaliły się drzewa, w deszczu i grzmotach słychać było nadjeżdżające na sygnale wozy strażaków, a chwilę później w domu zgasło światło.
Przez okno z ciemnego wnętrza widać było wyraźnie jak resztki słońca znikają kwadrans po kwadransie. Sad ze stalowego przeszedł w zaledwie kontury drzew. Siedzieliśmy z Anią na kanapie patrząc na ten znikający sad, potem zniknął stół przed domem, a potem zrobiło się zupełnie ciemno. Zapaliliśmy świecę. Na nasze nieszczęście operator telefonii komórkowej też przestał dostarczać sygnał i w smartfonie, który w tej ciemności jarzył się jak jakieś kosmiczne wrota, widać było tylko jedną kreskę – tę najmniejszą – tak mała i słabą, że nie dało się nawet obejrzeć „Wodzireja”, którego zaczęliśmy poprzedniego wieczora. To było chyba najdziwniejsze. Siedzenie w półmroku z telefonem wyciągniętym w górę jakby na znak triumfu i czekanie aż coś, cokolwiek się załaduje. Daremnie. Poddaliśmy się.
Wtedy przyszło to coś. Mówiliśmy mało, rzucając pojedyncze zdania i po długim czasie odpowiadając. Myśli się uspokoiły. Nasłuchiwaliśmy deszczu i wiatru i między nas, w nas, wszedł w końcu spokój.
Dobrych wakacji!