Odurzony muzyką człowiek
A już tyle dni chcę to napisać i wciąż odwlekam, że teraz to zrobię. Kilka dni temu wróciłem z okolic Nowej Rudy. Chciałem odwiedzić przyjaciół, zobaczyć okolice Kotliny Kłodzkiej, w końcu uciec od siebie i własnego napięcia. Jechałem na południe autem w kompletnym upale i przeklinałem myśl, że wybrałem się w taką długą drogę. Zanim dojechałem do Krotoszyna, kilka razy myślałem o tym, że odwagą jest zawrócić i dać sobie spokój. Tak naprawdę to miałem podejrzenie, że swoją wizytą umęczę i siebie i przyjaciół do których jechałem. No ale dotarłem. Trzy dni łaziliśmy po okolicy, paliliśmy ognisko, gadaliśmy przy stole, przy otwartych drzwiach wychodzących na drogę po której nikt nie jeździ. Tamten region to góry, ale w tak intensywnym i namiętnym wypiętrzeniu, że w ciągu półgodzinnego spaceru, otwierają się jak w teatrze kompletnie różne sceny, układają w pejzaż i zaraz potem usuwają się z widoku, a po chwili znów otwiera się zupełnie inna opowieść z kilkoma domami rzuconymi w zieleń, lasem i połacią łąki tak ładną, że aż niemal brzydką. Raz pojechaliśmy w Góry Stołowe. Łaziliśmy skalnymi korytarzami niewiele mówiąc i próbowaliśmy sobie wyobrazić czym te góry musiały być dla pierwszych ludzi. Nie trzeba wiele wyobraźni, żeby w tych wysokich formach o pionowych ścianach i obłych kształtach zobaczyć postacie.
To wszystko było dobre. Napięcie schodziło, drugiego dnia spałem jak dziecko, w kuchni, na kanapie, a oni rankiem mówili do mnie „niech dziadek już wstanie, do roboty trzeba się zabrać”. Czas nareszcie zwolnił. I wtedy, jakby było mało, ostatniego wieczora postanowiliśmy, że pojedziemy na koncert fortepianowy Marcina Maseckiego do leżącego pół godziny dalej miasteczka.
Fortepian stał w hangarze odremontowanego dworca kolejowego, takiego zadbanego i nowoczesnego, unijnego powiedziałbym. Ludzie znosili krzesełka, zbierali się pod brezentowym daszkiem, Masecki w czarnej koszuli w zielone liście i sportowej, pikowanej kamizelce, w klapkach, oparty o rampę magazynu klikał coś na telefonie. Wzięliśmy z auta krzesełka turystyczne i poszliśmy usiąść wybierając miejsce tuż przy płocie oddzielającym widownię od torowiska. Trochę żałowałem, że opuściliśmy dom, bo tutaj ludzi było sporo, sporo gadania i sporo szumu, a ja jednak chciałem do ciszy, do siebie. Więc siedziałem taki „na nie” z założonymi na piersi rękoma i patrzyłem w dal, na zbocza gór z których właśnie, powoli, schodziły welony mgieł. W końcu Masecki wyszedł. Zrobiło się cicho, przywitał się i powiedział jaki zagra tego wieczora utwór. Stojąc na scenie kucnął i pochylił się, żeby zobaczyć ludzi siedzących na widowni, co widownia przyjęła z życzliwym śmiechem, a potem usiadł, zamarł i uderzył w klawisze.
To było jak krople wody, ale oblane czymś w rodzaju aksamitu, które rozeszły się w powietrzu tak wyraziście, że chciało się wstać i ich dotknąć. Dźwięki fortepianu były równie realne jak brezentowa wiata pod którą kryła się widownia i nowoczesny dworzec. Po tych kilku dniach w ciszy, w lesie, w górach, w milczeniu, miałem wrażenie że może po raz pierwszy w życiu pojąłem czym w istocie jest muzyka, dźwięk wywoływany przez człowieka dla innego człowieka.
Potem zgodnie z rozkładem przyjechał pociąg. Taki nowoczesny, zdaje się ze Świdnicy. Kiedy drzwi wagonów zamykały się skład wydał przeciągły pisk, a potem ruszył i odjeżdżając dał sygnał tak potężny, bijący w uszy, że ciało siedzące na turystycznym krzesełku samo się skuliło. Masecki nie przestał grać, dźwięk fortepianu ginął pod hałasem maszyny, potem pociąg zniknął i znów zapadła cisza i w te dźwięki, w ten pasaż tych form, które wisiały w powietrzu włączyły się ptaki i owady, chyba świerszcze.
[Fot: Odurzony muzyką człowiek szuka po koncercie drogi do swojego auta, które zostawił przy starej stodole, a przynajmniej tak mu się wydawało]